Rowery pokochaliśmy już jakiś czas temu. Wycieczki po terenie naszej gminy jak i okolicznych gminach to już dla nas można powiedzieć codzienność. Jednak za każdym razem spotykamy nowych ludzi, widzimy nowe miejsca i co najważniejsze bawimy się doskonale poprawiając jednocześnie naszą zaniedbaną kondycję.
W niektórych miejscach byliśmy już po kilka razy, ale za każdym razem jest inaczej, inna pogoda, inny skład grupy i nowe bezcenne doświadczenia. Aż tu nagle wiosną tego roku ktoś z naszej grupy rzuca hasło „a może pojedziemy rowerami nad morze ?”. W pierwszej chwili pojawiła się u mnie euforia, wspaniały pomysł, morze latem to przecież marzenie i do tego rowerem coś niepowtarzalnego. Jednak po pierwszym zachwycie nadszedł czas, aby to wszystko przemyśleć i przedyskutować. Z kim można o tym pomyśle porozmawiać jak nie z Jarkiem Bartnowskim, który samotnie rowerem przejechał pół świata. Rozpoczęliśmy dyskusję, kilka spotkań, analiza naszych możliwości, liczba uczestników i klamka zapadła, JEDZIEMY. Rozpoczęliśmy od kompletowania grupy, na początku założyliśmy, że będzie to 15 osób, bo tyle może liczyć kolumna rowerowa zgodnie z przepisami ruchu drogowego, a poza tym ta ilość uczestników zapewni zróżnicowanie wiekowe, zawodowe i będzie gwarantem dobrej zabawy i wzajemnego wspierania się w trasie. Gdy mieliśmy już listę uczestników, zorganizowaliśmy kilka spotkań technicznych, na których Jarek Bartnowski przekazał podstawowe informacje odnośnie niezbędnego sprzętu i wyposażenia rowerów, aby sprostać wymogom tej tygodniowej eskapady. Właśnie tygodniowej, gdyż z różnych względów musieliśmy wyrobić się w tydzień i po analizie terminów, i możliwości wzięcia urlopów wybór padł na 24.06 – 01.07. 2017 roku. Czyli mamy już uczestników, mamy termin no i oczywiście mamy cel podróży, czyli nasze polskie morze i metę rajdu w Gdańsku. No tak tylko pojawił się pierwszy problem, biorąc pod uwagę ilość dni jazdy i liczbę kilometrów do przejechania wyszło nam, że bez zbyt dużego forsowania się i potrzebą posiadania zapasu czasu na odwiedzenie ciekawych miejsc na trasie musimy skrócić nieznacznie dystans pomiędzy Białymstokiem a Gdańskiem. I znowu seria spotkań, dyskusje i jest decyzja, jedziemy pociągiem do Ełku i z Ełku już rowerami do Gdańska, to pozwoli na pokonywanie dziennie około 60 kilometrów i posiadanie marginesu czasowego. Czyli wszystko jasne, jedziemy pociągiem do Ełku, w Ełku wsiadamy na rowery i w drogę, aż do Gdańska, a tam już po „zaślubinach” z morzem wsiadamy do pociągu i wracamy do Białegostoku.
Pojawiły się pierwsze problemy, gdyż do pociągu do Ełku sprzedano nam tylko 12 biletów na rowery i ani jednego więcej, więc pozostałe trzeba było dowieźć innym transportem. Ten sam problem pojawił się z biletami na powrót, gdyż z Gdańska również nie było możliwości zakupu biletów dla całej grupy w jednym pociągu. Ale cóż tam takie problemy, one są po to, aby je rozwiązywać i w końcu znaleźliśmy rozwiązanie, będziemy wracać podzieleni na grupy o różnych godzinach. Bilety biletami, ale trzeba usiąść przy komputerze wziąć papierowe mapy do ręki i zacząć planować trasę, trzeba załatwić noclegi i wszystko dopasować tak, aby zachować odpowiedni dzienny dystans, mieć gdzie się przespać i jechać w miarę dobrymi drogami o umiarkowanym ruchu samochodowym. Godziny spędzone przy komputerach, komórki gorące od wykonywanych połączeń, mapy przetarte od składania i rozkładania, litry wypitej kawy i w końcu szkielet logistyczny był przygotowany. Łatwo nie było, gdyż niektóre noclegi z racji na liczbę przejechanych dziennie kilometrów wypadały w miejscowościach tak małych, że znalezienie tam lokalu do spania graniczyło z cudem. Jednak przy pomocy internetu, a nawet tamtejszych sołtysów udało się. Mieliśmy już zaklepane noclegi, mieliśmy już szkielet trasy, ale gdy rozeszła się wieść o naszej eskapadzie, to nasza grupa rozrosła się do 17 osób, gdyż nie mogliśmy nie zabrać ze sobą osób, które kochają rowery i wyzwania. Trzeba było znowu dzwonić i domawiać noclegi, posiłki itp. Oczywiście wszystko poszło sprawnie i nikt z grupy nie pozostał bez noclegu czy posiłku.
Na papierze wszystko grało, teoretycznie wszystko było załatwione, przyszedł czas na rowery, wyposażenie, trudne wybory co zabrać ze sobą, aby nie było za ciężko, ale jednocześnie mieć wszystko przy sobie. Wiadomo, jadąc gdzieś daleko od domu, w szczerym polu należałoby mieć przy sobie i klucze i części zapasowe i zapas żywności, no i jakieś ciuchy na zmianę, ale ile czego i jakie, któż to wie? I tu swoją radą służył Jarek Bartnowski, który doradzał co zabrać ze sobą, co jest konieczne, a bez czego da się obejść. Czas płynął szybko,, a nawet bardzo szybko i nawet żeśmy się nie spostrzegli,a tu już 24 czerwca. Krótka noc, nie do końca przespana bo to i nerwy i wielka niewiadoma. Pobudka o 4 rano i pierwszy cios w serce – leje deszcz, a tu niestety trzeba wsiadać na rower i dojechać na dworzec PKP w Białymstoku, aby udać się pociągiem do Ełku. Ekipa na rowery i jazda mimo niesprzyjającej pogody. Kurtki przeciwdeszczowe niestety nie do końca spisały się jak należy, a przeciwdeszczowe to są one chyba tylko z nazwy, bo w praktyce nie potwierdziły tej właściwości. Przemoknięci już na dzień dobry pakujemy się do pociągu, wieszamy rowery na odpowiednich wieszakach w wagonie, zdejmujemy z siebie przemoknięte ciuchy i suszymy je na kierownicach rowerów w drodze do Ełku. Jest wesoło pojawiają się żarty, śmiechy, wyciągamy z sakw kanapki i wodę. Jednak za oknem wagonu nadal pochmurno i nawet w okolicach Ełku nie widać oznak zmiany pogody. Czyli chyba będziemy mieli mokry dzień. Wysiadamy w Ełku. Pakujemy bagaże na rowery, formujemy kolumnę naszych pojazdów i ruszamy w drogę, a deszcz no cóż, deszcz ciągle pada może nie jest to ulewa ale jednak pada. Mijamy pierwsze miejscowości, mamy pierwsze kilometry za sobą i wciąż obawy, czy damy radę, czy nie pokona nas pogoda, a może awarie sprzętu, a może zwyczajnie ludzkie słabości. Jedziemy, pada coraz słabiej, zza chmur wygląda nieśmiało słoneczko, a my mamy za sobą coraz więcej kilometrów. Mijamy Stare Juchy, odpoczynek na kawę, pierwsze wrażenia, wymiana spostrzeżeń i dyskusje nad kolejnym odcinkiem trasy. Analiza trasy, czy wszystko idzie zgodnie z planem. Każdy z uczestników ma chyba to samo odczucie, że jazda z sakwami ważącymi ponad 20 kilogramów, to nie tylko duże obciążenie, ale również inna technika jazdy, inne zachowywanie się roweru zwłaszcza, gdy wyprzedza nas samochód ciężarowy. Wtedy przewożony rowerem bagaż działa jak żagiel i rower usiłuje zmienić kierunek jazdy i jest o wiele bardziej niestabilny niż wtedy, gdy jedziemy bez bagażu. Pierwsze kilometry, pierwsze doświadczenia i pierwsze błędy za nami. Z każdą następną godziną rośnie wyczucie obciążonych rowerów i mijające nas ciężarówki nie są już dla nas czymś nieprzyjemnym. Deszcz przestał padać, ale wiatr podwoił swoją siłę i wieje nam prosto w twarz, a na dodatek wspinamy się ciągle pod górę, niestety taki tam mamy teren. Skłamałbym, gdybym powiedział, że nie było ciężko, ciągle słyszałem odgłos zmieniających się przełożeń w rowerach, każdy dopasowuje je do swoich możliwości, ale mimo to momentami rowery zwyczajnie nie chcą się wspinać pod górę, a w kolanach czujemy już wysiłek. Całe szczęście że przynajmniej deszcz dał nam już spokój i słońce wynagradza nam poranny prysznic. Jest około godziny 16, docieramy do Kruklanek, a tam w miejscowej restauracji czeka już na nas gorący obiadek. Zajmujemy miejsca za stołami i nie możemy doczekać się, aż urocza pani kelnerka poda nam wreszcie upragniony posiłek. Jednak trudy jazdy pod wiatr i pod górę dają o sobie znać i chyba każdy zjadłby konia z kopytami. Konia nie podali, ale za to przepyszna szczawiówka i do tego ogromny schabowy. Nastała cisza i wszyscy pochylili się nad talerzami, aż miło było popatrzeć jak wszystkim smakował ten posiłek. Dziękujemy ślicznie za gościnę i jedziemy dalej, gdyż do miejsca pierwszego noclegu pozostało jeszcze kilka kilometrów, naszym celem jest niewielka Brożówka położona nad pięknym jeziorem. Kontaktujemy się z właścicielem Ośrodka Jarzębinka, a on dokładnie nakierowuje nas do miejsca pierwszego noclegu. Docieramy, wita nas właściciel rozdaje nam klucze od domków, gdyż właśnie w domkach spędzimy pierwszą noc w trasie. Domki jak to domki, są dość stare może nawet „Gierkowe”, ale są łazienki , są czajniki, sztućce, a przede wszystkim cudowne widoki, gdyż stoją one praktycznie na plaży. Do tego do naszej dyspozycji miejsce na ognisko i zapas drewna, tak więc nie ma wyjścia na kolację musi być pieczona kiełbaska.
Nazajutrz wstajemy wszyscy pełni optymizmu, świeci słoneczko i chociaż nadal wieje silny i chłodny wiatr to pełni optymizmu ruszamy w trasę. W Kruklankach robimy godzinną przerwę i uczestniczymy we mszy świętej w miejscowym kościele. Po mszy ruszamy dalej w kierunku Srokowa a dokładniej miejscowości Wilczyny, gdzie mamy zarezerwowany nocleg i obiadokolację u miejscowego artysty. Trasa ciężka, osobiście powiedziałbym że bardzo ciężka, jeszcze nigdy w życiu nie pokonałem takiego pdjazdu jak przed miejscowością Srokowo. Kilka kilometrów ostro pod górę z wiatrem wiejącym niemiłosiernie prosto w twarz. Wspinamy się, widzimy gdzieś w oddali zakręt drogi i mamy nadzieję, że za tym zakrętem nastąpi wreszcie upragniony zjazd, nic bardziej mylnego, gdyż za zakrętem jest dalszy ciąg wspinaczki w górę i tak jeszcze kilka kilometrów. Docieramy do Srokowa, robimy zapasy żywności w miejscowym sklepiku, a z uwagi na to, że to niedziela wybór jest ograniczony, a nawet bardzo skromny. Ale cóż to dla nas, oby była woda, to poradzimy. Jeszcze kilka kilometrów i będziemy na drugim noclegu. Kontaktujemy się z właścicielami agroturystyki i informujemy że w ciągu godziny dotrzemy do nich. I tak się dzieje docieramy do Wilczyn. W bramie wita nas właściciel, miejscowy artysta malarz, Pan Charytoniuk Józef z żoną Alicją i czujemy się już na dzień dobry jak u siebie w domu. Szybko rozlokowujemy się w pokojach i udajemy się na posiłek. W domowej ciepłej atmosferze w swojej prywatnej kuchni i salonie gospodarze częstują nas przepysznym kapuśniakiem z młodej kapusty i rewelacyjnymi żeberkami z pieczonymi ziemniaczkami, normalnie pychota zwłaszcza po przejechaniu prawie 60 kilometrów pod wiatr i pod górę. Po przepysznym obiedzie był czas na dyskusje z gospodarzami praktycznie o wszystkim, gdyż Pan Charytoniuk jak to artysta należy do ludzi , którzy nie chorują na brak tematów do rozmowy. Rozmawialiśmy o wszystkim a najbardziej utkwiło mi w pamięci stwierdzenie Pana Józefa, które nawet jest zawieszone w jego salonie na stylowym zegarze , które brzmiało” Nieskazitelnie czyste domy, mają wyjątkowo nudne kobiety” O dziwo prawie wszyscy zgodzili się z tym twierdzeniem. Rano pobudka, wita nas słoneczko i wiatr niestety, ale cóż to wszystko, gdy śniadanie specjalnie dla nas przygotowują gospodarze. Jajecznica z 50 jaj na szczypiorku, koperku i kurkach i przepyszne ciasto domowe specjalnie dla nas. Gościnność Państwa Charytoniuków niepowtarzalna i jedyna w swoim rodzaju. Dziękujemy im pięknie i jedziemy dalej w kierunku Bartoszyc. Na początku kilka kilometrów drogą brukowaną, trochę trzęsie i wieje prosto w twarz, ale do tego już powoli się przyzwyczajamy. Chyba taki nasz los, że wieje nam prosto w twarz od trzech dni – śmiejemy się w przerwach w podróży. W trakcie przerw w podróży robimy przerwy odpoczywamy, spotykamy miejscowych ludzi, rozmawiamy. Zostajemy zaproszenie w truskawki, takie prosto z krzaka, pewna pani zaprasza nas do swego ogródka i częstuje truskawkami, oczywiście korzystamy, dziękujemy pięknie i odjeżdżamy dalej. Bartoszyce jeszcze daleko, a czas leci jak szalony. W końcu około 17 docieramy do tego pięknego miasteczka i znajdujemy tam mały hotelik Wikola, w którym mamy rezerwację noclegu. W bramie wita nas właściciel i szybko przydziela pokoje, informuje nas również o najbliższych sklepach restauracjach i miejscach które warto zobaczyć. Zostawiamy rowery, bagaże i ruszamy w miasto. Jedni udają się na pizzę, inni zwiedzają, a jeszcze inni robią zakupy w miejscowych sklepikach. Wchodząc do swego pokoju w hoteliku moją uwagę zwrócił ciepły kaloryfer w łazience, dlatego zapytałem właściciela ,czy można go zakręcić, bo w sumie jest ciepło i nie ma konieczności, aby dogrzewać się kaloryferami. Oczywiście, że tak odpowiedział, i dodał, że specjalnie uruchomił ogrzewanie, bo my z trasy być może zmoknięci, zmarznięci, a może coś będziemy chcieli przeprać i żeby szybko wyschło, to on dlatego włączył ogrzewanie. Byłem zaskoczony, że w taki sposób podchodzi się do gości, normalnie rewelacja. Jeszcze raz dziękujemy za miłe i ciepłe przyjęcie w Bartoszycach. Rano śniadanie oczywiście przygotowane przez gospodarza, obfite i różnorodne każdy znalazł na stole coś dla siebie. Ruszamy dalej, dzisiejsza trasa prowadzi nas do niewielkiej miejscowości tuż przy granicy z Obwodem Kaliningradzkim do Głębocka. Pogoda super i wiatr jakby słabszy, chyba dostaliśmy już za swoje i wiatr wieje jakby trochę z boku, a nie jak do tej pory prosto w twarz. Mijamy piękne miejscowości, spotykamy wiele ciekawych obiektów, stare kościoły, pałacyki, jeżeli tylko czas pozwala staramy się zobaczyć jak najwięcej. Od miejscowych ludzi dowiadujemy się, którędy lepiej jechać aby zobaczyć jak najwięcej i jednocześnie, aby drogi były w najlepszym stanie. Po południu znajdujemy się już w pobliżu granicy, tereny wyludnione, tylko gdzie niegdzie widać w oddali jakiś pojedynczy domek. Bezkresne lasy i pola, jeden ze spotkanych mężczyzn stwierdził że Głębock to koniec świata, po co wy tam jedziecie? Ale my mamy tam nocleg i musimy jechać dalej. Po drodze niewielkie miejscowości, ludzi praktycznie nie widać tylko nieskażona natura i my 17 osób na swoich rowerach, zmęczeni, ale jakże ciekawi dalszych przygód i tego co nas spotka w dalszej części rajdu. W telefonach pojawiają się operatorzy sieci rosyjskich, w końcu jesteśmy przy samej granicy, ktoś ostrzega aby wybrać ręcznie swojego operatora, bo można zapłacić kolosalne sumy za połączenia wykonane przez rosyjskiego operatora, można też zapłacić nawet wtedy, gdy odbierzemy połączenie do nas. Każdy coś ustawia w swoim telefonie, jedni włączają tryb samolotowy, inni ustawiają ręcznie operatora sieci, miejmy nadzieję, że nie zapłacimy kilkuset złotych za jakieś połączenie. Jedziemy dalej las, pole, las, pole i nagle wyłaniają się domy i widzimy przy jednym z nich tablicę- Agroturystyka. To tu, jesteśmy na miejscu, piękny domek wyremontowany jak się okazuje to budynek starej szkoły przekształcony na agroturystykę . Dostajemy pokoje, zostawiamy bagaże, parkujemy rowery na podwórku i pędzimy na upragniony posiłek do salonu. Apetyty dopisują, wszystkim uszy się trzęsą, tak ochoczo przeżuwają kęsy podanego obiadu. Furorę robi surówka z marchewki z dodatkiem chrzanu, która pobiła sałatę ze śmietaną. Po obiadku, odpoczynek spacery po Głębocku, odwiedziny miejscowego jeziora, i to co nas uderza to ogromna cisza, cisza i totalny spokój, tu naprawdę czas płynie wolniej, czy to koniec świata? Właścicielka agroturystyki opowiada nam historię tego miejsca, wspomina o ciekawych szczegółach takich jak tunel podziemny łączący właśnie ten budynek dawnej szkoły z plebanią i kościołem. Tym tunelem w czasie wojny dzieci ze szkoły w czasie bombardowań musiały uciekać do kościoła. Ciekawe opowieści, wszechogarniająca cisza, którą przerywa tylko śpiew ptaków i szum wiatru. Wczesnym rankiem pobudka, dzisiaj musimy wyjechać dużo wcześnij niż zwykle, goni nas czas, gdyż o godzinie 15.10 mamy prom z Fromborka, którym dopłyniemy do Krynicy Morskiej, a do pokonania 50 kilometrów. Już po kilku kilometrach widzimy że będzie dobrze, bo po pierwsze pogoda super, po drugie wiatr nam sprzyja, a co najważniejsze jedziemy cały czas z górki. Są chwile, że nie trzeba pedałować, rowery same rozpędzają się do 45 kilometrów na godzinę, naprawdę pełen relaks i wszystko idzie zgodnie z planem. Na trasie mamy już większe miejscowości i widać wyraźnie że zbliżamy się do większego miasta. Mijamy Braniewo i już tylko kawałek do Fromborka. Wspinamy się pod górkę i widzimy tablicę z napisem Frombork. Wjeżdżamy do miasta, a tu w oczy rzuca się ogromna katedra, naprawdę kolos, w pierwszej chwili pomyślałem że jest ona wielkości połowy Niewodnicy. Jesteśmy sporo przed czasem, dlatego mamy czas, aby pozwiedzać, a jest co. Grób Mikołaja Kopernika, Planetarium, taras widokowy i wiele, wiele innych miejsc. Naprawdę piękne miasto, raj dla turystów. Zbliża się godzina 14, więc siadamy na rowery i udajemy się do portu we Fromborku gdzie czeka już nasz statek Anita, którym udamy się do Krynicy Morskiej. Wita nas sympatyczny Pan Kapitan, ładujemy rowery i bagaże na statek i punktualnie ruszamy przez Zalew Wiślany w kierunku Krynicy. Półtorej godziny na statku i wysiadamy w porcie w Krynicy i tu odbieram już telefon od właścicielki ośrodka w Przebrnie gdzie spędzimy dwie noce. Nie może się już nas doczekać bo ziemniaczki ugotowane i pyta o dokładną godzinę przyjazdu. Szybkie zakupy w Krynicy, rzut oka na ten turystyczny zakątek i dalej w drogę bo jeszcze 7 kilometrów. Po niespełna godzinie jesteśmy na miejscu, urocze miejsce, cisza, spokój z jednej strony Zalew Wiślany, z drugiej Morze Bałtyckie. Spożywamy obiad i kwaterujemy się w pokojach. Zostawiamy bagaże i jedziemy zobaczyć cel naszej wyprawy czyli morze. Półtora kilometra przez nadmorski lasek i naszym oczom ukazuje się Bałtyk, ten do którego pedałowaliśmy od tygodnia, ten dla którego pokonywaliśmy podjazdy, i ten, dla którego stawialiśmy czoła wszelkim przeciwnościom. Pozostawiamy rowery w lesie i spokojną cichą plażą docieramy do morza. Jest późne popołudnie, słońce powoli chyli się ku zachodowi, nawet ostro wieje od morza a woda, no cóż, jest delikatnie mówiąc chłodna. Ale nogi pomoczyć to obowiązek. W miarę jedzenia apetyt rośnie i znajdują się śmiałkowie Grzesiek i Andrzej, aby wskoczyć do wody. Kąpią się przez chwilę i namawiają innych, gdyż jak twierdzą jest super. Wszyscy jednak nie ulegają namowom i obiecują, że jutro będą się kąpać. A jutro wita nas upałem i pięknym słońcem, jak na zamówienie, jakby specjalnie dla nas zrobiło się gorąco, i aż się prosi, aby zażyć morskiej kąpieli. Ktoś wpada na pomysł ,że skoro jesteśmy nad morzem, to wypadałoby skosztować świeżej rybki. Organizuje się grupa wypadowa i z samego rana udaje się do najbliższego rybaka i tam dokonuje zakupu 5 kilogramów dorsza, tak więc czeka nas dzisiaj prawdziwa uczta. Rybka jest już na miejscu, a w dodatku wychodzi na jaw, że dzisiaj są imieniny Piotra, który jest z nami w ekipie, tak więc zapowiada się wspaniały dzień. Po śniadanku wszyscy chętni wskakują na rowery i jedziemy na plażę. Pogoda perfekcyjna, woda jakby cieplejsza i szeroka cicha plaża tylko do naszej dyspozycji. Kąpiemy się raz i drugi i trzeci, chwytamy całą piersią każdą chwilę spędzoną w tym miejscu. Opalamy się i zażywamy zasłużonego odpoczynku. Po kilku godzinach wracamy do ośrodka Mierzeja w Przebrnie. Załatwiliśmy, że Pani kucharka usmaży nam naszą kupioną rybkę i będziemy mieli pyszny obiad. Tak też się stało, zasiadamy do stołu, składamy życzenia solenizantowi i ucztujemy, ale każdy ma już w głowie kolejny dzień, ostatni dzień naszego rajdu. Jutro musimy zdobyć Gdańsk. Rano żegnamy się z Przebrnem, zabieramy ze sobą cudowne wspomnienia i jedziemy w kierunku Gdańska. Mijamy Kąty Rybackie, Stegnę i docieramy do Mikoszewa. Tam, aby przeprawić się przez Wisłę korzystamy z usług przeprawy promowej i lądujemy w Świbnie i chociaż wita nas tabliczka z napisem Gdańsk, to do naszego celu mamy jeszcze około 20 kilometrów. Z każdym kilometrem pogoda się pogarsza, deszcz pada coraz bardziej, a na dodatek wszystkiego natężenie ruchu wzrasta, gdyż zbliżamy się do centrum Gdańska. Wszyscy w kapturach, płaszczach, woda z góry, woda z boku, spod kół pojazdów i na dodatek ziąb. Kilometry wloką się powoli, co chwilę ktoś z uczestników rzuca pytanie ile jeszcze? Posiłkujemy się mapą i GPS i wszystko wskazuje na to, iż jedziemy dobrze i zbliżamy się do miejsca noclegu na ulicę Grunwaldzką. Docieramy, wszyscy zmarznięci, przemoknięci i głodni. Nocleg mamy w Schronisku Młodzieżowym. Jest to ogromny budynek –moloch , brak tu atmosfery jaka panowała przy okazji naszych noclegów na trasie. Ale każdy marzy tylko o tym aby dostać klucze od pokoju i wziąć gorący prysznic, a następnie coś zjeść. Dostajemy w końcu pokoje, organizujemy posiłki, jedni wybierają pizzę z dowozem, inni ruszają w miasto. Nazajutrz spożywamy śniadanie, spotykamy się w świetlicy za chwilę część naszej grupy odjedzie w drogę powrotną do Białegostoku, pozostali wyjadą po południu i kolejnego dnia. Krótkie podsumowanie, każdy dzieli się swoimi wrażeniami, nikt nie marudzi wszyscy są zadowoleni. Pojawia się żal, że to już koniec, że trzeba wracać. Na pewno nie zawiedli uczestnicy, wszyscy dali radę, pokonali swoje słabości i potrafili funkcjonować w dość licznym zespole tworząc pewien monolit, który był gwarancją udanej wyprawy. Wzajemne wsparcie, pomoc i dobre rady pozwoliły na to, że wszyscy dotarliśmy szczęśliwie do celu i być może w przyszłości ruszymy ponownie w drogę bogatsi o spory bagaż doświadczeń. Na pewno swoją ważną rolę odegrał też sprzęt, który również nas nie zawiódł i mimo tego, że posiadaliśmy raczej amatorskie rowery, to spisywały się one dobrze i nie sprawiały nam kłopotów. Usterki oczywiście były, chyba trzy dziury w dętce, pęknięta opona i zacisk siodełka ale wszystko udało się naprawić w trasie przy pomocy innych uczestników rajdu.
Jeszcze raz dziękuję wszystkim, z którymi mogłem przeżyć ten tydzień, dzielić się radościami i obawami, i mam nadzieję, że kiedy tylko pojawi się szansa, aby ponownie ruszyć w trasę, to spotkamy się jeszcze raz. Zdobyliśmy Bałtyk. Jesteście Super.
Jarek Czech